Zaskakującym efektem istnienia tego niszowego przecież bloga jest dosyć częsty odzew ludzi, których przodków zamieszczane tu artykuły dotyczą. Dziś zapraszam do przeczytania tekstu pióra Andrzeja Huberta Barthy o jego dziadku – Marianie Bartha – który długie lata, przed i w czasie drugiej wojny światowej pełnił policyjną służbę w powiecie jasielskim. Cztery lata temu zaczepiłem Autora na portalu społecznościowym, Bartha to charakterystyczne nazwisko. Minęło sporo czasu zanim się odezwał. Okazało się, że nie wiedział, że przynależy do „rodziny policyjnej”, nie znał policyjnego epizodu z życia swojego dziadka. Kolejne miesiące to czas intensywnych poszukiwań informacji o przodku. A oto efekt: ciekawy tekst i fotografie.
Wspomnienie o Dziadku
Marian Bartha ur. 24 sierpnia 1889 roku w Ponikowicy Małej, syn Józefa i Anny z d. Iskra vel Jedliczka. Z wykształcenia leśnik – tak jak jego ojciec. W latach 1912-1918 służył w CK Żandarmerii Wojskowej gdzie dosłużył się stopnia feldfebla (sierżanta) oraz kilku odznaczeń za wzorową służbę. Po zakończeniu wojny i odrodzeniu się państwa polskiego pozostał w Żandarmerii Państwowej, a po jej przekształceniu w Policji Państwowej. Otrzymał stopień starszego posterunkowego i pracował w Osieku. W 1920 roku ukończył szkołę posterunkowych w Jaśle i objął posterunek w Osieku.
Ożenił się z Katarzyną z d. Bolek z Załęża. W Osieku przyszli na świat ich pierwsi synowie – Alfons-Kazimierz (1920 r.) i Zbigniew-Marian (1921 r.)Poza służbą jego pasją było polowanie, do którego przyuczał też synów.
Fot.Katarzyna i Marian
We wrześniu 1939 roku, wykonując rozkaz zwierzchników musiał udać się wraz z wycofującym się Wojskiem Polskim ku granicy węgierskiej, po przekroczeniu której został internowany w obozie. Żołnierze i policjanci polscy byli tam traktowani zgodnie z zaleceniami regenta Węgier Horthy’ego na specjalnych zasadach. Dziadek, mający korzenie węgierskie, znający doskonale język węgierski i niemiecki bardzo szybko wydostał się na wolność i wrócił do Żmigrodu.
Tu jednak czekał na niego rozkaz okupanta niemieckiego żądający powrotu do służby w granatowym mundurze. Jako przydział dostał posterunek w Kołaczycach gdzie musiał przenieść się z rodziną. Według wspomnień jego podkomendnego z posterunku, najwięcej problemów mieli z załatwieniem różnego rodzaju donosów miejscowych, a załatwiać trzeba było tak by Niemcy już nic nie mieli do dodania bo najczęściej dodawali więzienie, wywóz do obozu albo na roboty, a i kulki nie żałowali. Komendant musiał mieć talent pedagogiczny i cierpliwość by w każdym przypadku usiłować przekonać delikwenta donoszącego na sąsiada, że sprawa jest błaha, a grożą poważne konsekwencje kiedy zajmą się nią Niemcy. Najczęściej pomagało stwierdzenie, „że ty dziś donosisz, a jutro na ciebie ktoś doniesie”. Jeden był tak uparty, że musieli zamykać komisariat od wewnątrz i udawać, że nikogo nie ma. Po jakimś czasie, po rozmowie – ale na ulicy, dał się przekonać, że lepiej z sąsiadem się napić jak wyjechać na roboty do Niemiec lub do obozu.
Dziadek współpracował z partyzantami działającymi w okolicy. Podwładny domyślał się tego ale w takie sprawy nosa nie wtykał – miał pełne zaufanie do szefa. Pewnego razu przeżył prawdziwy szok, kiedy został zapytany czy słyszał coś o oksydowaniu broni. Okazało się, że dwa z siedmiu karabinów pokryte były rdzą, mimo że niedawno były konserwowane – musiały być w trudnych warunkach poza posterunkiem. Rozebrali wszystkie i prażyli je w jakiejś miksturze w piecu chlebowym. Jak opowiadał, wyglądały jak nowe ale po złożeniu z celnością miały problem…ważne, że wszystko skończyło się dobrze, a dbałość o broń spodobała się Niemcom.
Źródłem wielu informacji przekazywanych partyzantom był starszy wiekiem żandarm niemiecki, który zaprzyjaźnił się z dziadkiem Marianem i nawet odwiedzał go w domu. Wtedy przy kieliszeczku nalewki i fajeczce o wielu rzeczach się gadało…, a i niezłą przygodę przeżyli synowie Mariana – Zbigniew i Jerzy. Rozebrali parabelkę zostawioną przez gościa na wieszaku w sieni i mieli problem ze złożeniem pistoletu. Udało się tuż przed wyjściem żandarma – dobrze, że nie próbowali strzelać, a że potrafili – to za chwilę…
Ojciec opowiadał im różne historie z kryminalistyki i między innymi o tłumiących właściwościach puchu w poduszce lub pierzynie na wystrzelony pocisk. Kiedy matka wietrzyła pierzynę na drągu, a ojciec ucinał drzemkę postanowili sprawdzić jego prawdomówność. Strzał z rewolweru został oddany z pozycji stojąc, kiedy puch znajdował się w dolnej części pierzyny. Pocisk, na szczęście trafił w drzewo i dopiero rykoszetem drasnął tyłek sąsiadki pracującej w ogródku. Marian wykazał się mistrzostwem w podejściu do zranionej kobiety by ją udobruchać – ale opatrunek robiła żona policjanta. Synowie mieli zakaz opuszczania domu do odwołania i dotykania broni, a było tego trzy jednostki w domu – dubeltówka, karabinek sportowy i rewolwer.
Na zdjęciu Marian Bartha w mundurze austriackim. Medale od lewej: Medal za Odwagę (prawdopodobnie złoty-30 koron renta, a za srebrny 15 koron miesięcznie), Żelazny Krzyż Zasługi z Koroną (po 1916r.) , Krzyż Wojskowy Karola I (przyznawany po 13.12.1916r.), Krzyż za Długoterminową Nienaganną Służbę III klasy (minimum 6 lat służby).
Wojna dobiegała końca. Jesienią 1944 roku Armia Czerwona była coraz bliżej, a rozwścieczeni Niemcy zabijali za byle co, palili wioski wysadzali w powietrze miasteczka (m.in.Jasło). Za podejrzenie o współpracę z Ruchem Oporu kara była natychmiast wykonywana – śmierć na miejscu, bez prawa do obrony. To samo groziło granatowym i żołnierzom AK ze strony czerwonoarmistów.
Dziadek Marian nie krył swych antybolszewickich przekonań, wspierał działalność AK, wiedział o losie tych kolegów z policji, którzy już we wrześniu 1939 roku dostali się w łapy NKWD. Niemiecki żandarm opowiadał mu o Lesie Katyńskim…Znalazł się wraz z rodziną w niezwykle trudnej sytuacji – w każdej chwili ktoś mógł donieść, oskarżyć, wydać na śledztwie. Jedyną szansę przeżycia dawała szybka ewakuacja. Wysłał więc rodzinę do swej siostry Marceli mieszkającej w Rabie Wyżnej by tam się zadomowili i przygotowali kryjówkę dla niego. Po spaleniu wszelkich dokumentów w posterunku wyjechał do Raby i tam został „zamelinowany” w domu organisty pana Augustyna – tak, że nikt w wiosce o nim nie wiedział.
Niestety stan jego zdrowia się załamał, nie było ratunku od lekarza i po dziesięciu miesiącach dziadek zmarł – 7 sierpnia 1945 roku. Zmarł kiedy już mógł żyć uważając oczywiście na nowych donosicieli i UB-ecję. Jego podwładnemu udało się dotrzeć na tzw. Ziemie Odzyskane i tam zapuścić korzenie – tu łatwiej było zmienić życiorys i zadomowić się z nowymi papierami. Po śmierci Mariana babcia Katarzyna z synami również podążyła na zachód i osiedliła się na Opolszczyźnie dając tej ziemi czterech leśników, którzy pozostali wierni mundurom koloru zielonemu.
* * *
Marian Bartha miał brata Józefa, o którym wiem nie wiele. Urodził się w 1885 roku. Z wykształcenia był też leśnikiem. W wojsku służył w żandarmerii w latach 1903-6.Kiedy Polska odzyskała niepodległość został przyjęty do Żandarmerii Krajowej, a następnie do Policji Państwowej. W 1919 był komendantem P.P. w Żmigrodzie, a po przejściu weryfikacji w 1920 został zastępcą Komendanta Powiatowego P.P. w Jaśle. Józef mieszkał w Dębowcu gdzie się ożenił z Jadwigą córką Michała Dawidowicza i Anny z Sołtykiewiczów. Pierwszy syn Zbigniew-Tadeusz urodził się im 29 września 1920 roku.
Andrzej Hubert Bartha
(wnuk Mariana i Katarzyny)
Wielkie gratulacje za wspaniale wykonaną pracę dokumentacyjną. Jestem pod wrażeniem!!!